poniedziałek, 14 kwietnia 2014

DYPLOM

Znów dyplom, tym razem magisterski. I tak sobie myślę, że puki promotor wierzy że obronię się w terminie to mi nie pozostaje nic innego jak samej w to uwierzyć. Pozostało 1,5 miesiąca do oddania pracy i jakiś tydzień dłużej do obrony. Jestem na etapie ukańczania projektowania pierwszej z trzech kondygnacji z przymiarkami do modelu 3D. Praca pisemna ruszona, natomiast część opisową należało by napisać przed ukończeniem projektowania.  Konsultacji pozostało szt.6 no chyba że ubłagam promotora o mailową i uzyskam odpowiedź. Srogo ! Oczywiście niniejsza notka miała na celu wyliczyć i podsumować dokonania oraz uświadomić braki... tak więc to nic osobistego. Taki trochę rachunek sumienia.

niedziela, 9 marca 2014

SWEDEN part I

Po ponad roku przymusowej wstrzemięźliwości udało mi się zaplanować kolejną podróż i to nie tylko w głąb szerokości geograficznej ale również własnej rodziny i samej siebie. Już od dawana chciałam odpowiedzieć na zaproszenie kuzynki na co dzień mieszkającej od kilku lat w Szwecji. Mimo, że odkąd zaczęłam studia w Gdańsku każdy grosz odkładam na to by się tu utrzymać, to tym razem postanowiłam część świątecznych kopert przeznaczyć na co innego niż przejedzenie. Padło na bilet lotniczy i tak na początku marca wraz z kuzynem i jego przyjacielem spotkaliśmy się w Malmo. Lot był krótki... właściwie to jechałam dłużej na lotnisko komunikacją miejską niż leciałam do Szwecji. 
Lotnisko w Malmo, Sweden 2014
Z lotniska zostałam odebrana i zawieziona do Trelleborga a tam sowicie nakarmiona ;) Ponieważ to była środa popielcowa Aldona zabrała nas do lokalnego kościoła. Maleńka parafia z garstką wiernych sprzyja wyjątkowości relacji. Po mszy mało kto się zwija i wychodzi. Spotkanie właściwie dopiero się zaczęło... Istna wieża Babel... pół języków świata, a  to nie ważne ;) Dyskusja trwa. Sporo Polaków, rodzina misyjna z Włoch i jeszcze jedna z Hiszpanii, Szwedzi podobno też byli... no i ponieważ podobno, właśnie stąd rodziny misyjne. Węgierski się nawet przewiną po za angielskim dzięki któremu tylko czasem dało się dogadać. Bo częścią wspólną jednak był Szwecki. Wieczór leniwy, karciany. No niby w tysiąca graliśmy, ale ja chyba pomyliłam zasady i postanowiłam zagrać w tysiąca ale z minusem ...

Po raz pierwszy dostąpiłam luksusu jakim był samochód do dyspozycji. To dzięki temu udało się zobaczyć tak wiele, w tak nie wiele czasu.  Drugiego dnia ruszyliśmy malowniczo położoną drogą krajową ,biegnącą wzdłuż linii brzegowej. Pierwszym przystankiem był Smygehuk. Maleńka miejscowość niegdyś rybacka dziś z niewielką mariną i kilkoma zabudowaniami usługowymi. Wszytko pozamykane bo sezon zaczyna się  za miesiąc. Łodzi zacumowanych też tylko kilka. W tle dojrzeć można było latarnię morską. Sielski obrazek. Sama miejscowość to najbardziej na południe wysunięty punkt Szwecji. To na tym też polegała jej wyjątkowość. 
Ystad, Sweden 2014
Ystad, Sweden 2014
Drugim przystankiem było Ystad. Jedno z większych miast na południu Szwecji. Miasto portowe,  kiedyś również rybackie. Całe stare miasto wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. To jak sądzę zobowiązuje. Faktycznie nie czuliśmy się zawiedzeni. Do szczęścia kompletnie niczego po za spacerem nam nie brakowało. Typowe szlajanie się przypadkowymi uliczkami. Obserwacja życia codziennego miasta bez tłumu turystów dokoła. Czysta przyjemność. Niskie kolorowe domki z oknami na wysokości wzroku. Nie żebym miała kogoś podglądać ale szło mimochodem zaglądać do mieszkań w których brak szczególnych przesłon czy rolet zatrzymujących ciekawski wzrok. W oknach jest regułą stoi lampka (taka mała co światła właściwie nie daje), a w Ystad jeszcze model żaglowca takiego jak by z butelki ale większego... Regułą są jeszcze inne pierdolety w oknach ale te już przybierają formę... różną. Dla mnie tym ciekawsze było obserwowanie wnętrz mieszkalnych Szwedów. Wniosek jaki mi się nasunął to że Szwecja to taka Ikea w wersji makro! Na koniec poszliśmy jeszcze do informacji turystycznej. Nie wnikam w logikę. Tak po prostu się stało. Tam na wejściu słyszymy "dzień dobry"... tak więc ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z panią pochodzącą z polski ale w Szwecji od 20 lat prawie żyje. Zarekomendowała nam jeszcze dwa kolejne przystanki nieznacznie oddalone, więc podjęliśmy wyzwanie i pojechaliśmy jeszcze dalej wybrzeżem zbaczając na chwilę do pewnego zajazdu słynącego z rewelacyjnej kawy, a także z chleba pieczonego na bardzo wiekowym zakwasie. Cena jednego bochenka chleba sprawiła, że nie było takiej siły która by mnie przekonała do jego zakupu. No przynajmniej przy obecnej mojej sytuacji finansowej. Nie jestem w stanie powiedzieć gdzie dokładnie leży ten zajazd natomiast jest to na drodze między Ystad a Kasebergą. Zmierzaliśmy do Ales Stenar czyli do miejsca poustawianych w pewnym porządku kamieni które za pomocą słońca odmierzały czas i spełniały funkcję prehistorycznego kalendarza.

Ales Stenar, Sweden 2014

środa, 12 lutego 2014

powinnam coś napisać...

środa, 15 maja 2013

przypominajka

Dopiero co pisałam o arktycznych mrozach Finlandii a tymczasem... wiosna przyszła :) Zważając na fakt, iż zima długo w tym roku nie dawała za wygraną... to upłynęło troszkę czasu od ostatniej mojej pisaniny. A więc "dopiero " nabrało troszkę innego znaczenia ale... to szczegół.

W tym czasie dałam się wciągnąć w bezlitosny wir codzienności. Permanentny stres, potęgowany kolejnymi złymi wiadomościami, brakiem czasu i jeszcze chronicznym brakiem kasy. Kiedy było "dobrze" po prostu nie myślałam o niczym tylko... robiłam. Jak przyszło "źle" zazwyczaj kiedy miałam dość bycia dzielną albo nie miałam już na to siły... wracały demony. Ciągle się boję, że kiedyś w końcu zwyczajnie nie dam rady się podnieść. Teraz odpowiadam sama za siebie i cokolwiek robię ze swoim życiem jest tylko i wyłącznie moją sprawą... Ale co kiedy to się zmieni... co jeśli zacznę odpowiadać za kogoś i... zawiodę?! Mimo iż nie mam żadnej podstawy na której mogła bym się oprzeć i twierdzić że ten "ktoś" się pojawi to czuję wagę decyzji które podejmuję już teraz lub podjęłam w przeciągu ostatnich kilku miesięcy. Zakończenie terapii, studia, wojna z rodziną w imię wagi moich wyborów... W "źle" notorycznie zdarza mi się podważać rzeczy które zdają się być na tę chwilę moimi osiągnięciami.

Dziś z uczelni wyszłam wcześniej niż zwykle. Zamiast na przystanek poszłam w drugim kierunku. Przeszłam się Długim targiem w południowym słońcu i kojącej bryzie. Wolno, bo chciałam aby każdy krok przy tej aurze był swego rodzaju celebracją. Zatrzymałam się nad rzeką. Chciałam sobie przypomnieć początek. Przypomnieć, że przecież cieszę się że tu jestem. 

wtorek, 19 marca 2013

FINLAND part III

Czas płynie nie ubłagalnie... a wspomnienia coraz bardziej się zamazują. Tak więc już kosztem obowiązków uczelnianych, po dłuższej przewie wracam do pisania trzeciej ostatniej części opowieści z Finlandii.  

To trzeci dzień podróży, jak się okazało miał przynieść nam te wzloty i uniesienia dla których tak bardzo kocham podróżować. Pobudka ciężka... no ba, jak się przez pół nocy wyskakuje kujawiaki, a drugie pół przegaduje... skutek musiał być tylko jeden. No ale jak już zapanowałyśmy nad siłami naszej woli, ogarnęłyśmy już troszkę... obrałyśmy cel NAANTALI. Mała podmiejska, ponoć dość burżuazyjna wioseczka położona bezpośrednio nad wodą przez co latem, przyciąga turystów. Choć woda i rozbudowana przystań nie jest jedyną tutejszą atrakcją, ale o tym później.
Tradycyjnie najpierw musiałyśmy się dostać na Kauppatori, a stamtąd kolejnym autobusem już bezpośrednio do celu. Wylądowaliśmy na czymś co chyba było placem centralnym i pierwsze co po wyjściu z autobusu wiatr przeszył nas na wskroś, mróz również nie dawał za wygraną i tak o to modliłyśmy się o brak odmrożeń po tej wycieczce, bo rezygnować nie zamierzałyśmy. Troszkę na pamięć mapy google troszkę na ślepo przechadzając się między domkami które czasem mogły by przypominać... baraki. Ale przynajmniej w końcu widziałam Finlandię której szukałam i gdzieś jakoś tak sobie wyobrażałam. Im bliżej było nabrzeża tym zabudowa była co raz urokliwsza. Dochodząc do przystani, widok nas powalił na kolana. Kolory, kontrasty,detal architektoniczny, wieloplanowość, wszechogarniający spokój... coś niesamowitego !  Niebo nad horyzontem miało nieopisalny odcień niebieskości. Jeziora zamarznięte ośnieżone tylko pas dla samochodów i lokalnych łyżwiarzy odśnieżony wił się niby wstęga po tafli lodu. Zapadający zmrok spowił miejscowość, dokładnie wtedy gdy tam byliśmy. Wszystko się zmieniało z minuty na minutę. Doszliśmy do kładki prowadzącej na jedną w pobliskich wysp... nie wiedząc dokąd prowadzi, poszliśmy nią ;) I tak znaleźliśmy się w... krainie Muminków ! Okazało się bowiem, że to tu znajduje się muminland, a my staliśmy w punkcie wyjścia tak znanej w Polsce fińskiej bajki.  Park był zamknięty, ale nie na klucz... wdarłyśmy się przez otwartą bramę, żeby nie było ;) I w jednej chwili, znalazłyśmy się w samym środku bajki w odcinku "zima w krainie muminków"
 Zdałam sobie sprawę, że wszystkie kolory tej kreskówki nie są inwencją twórczą japońskiego grafika... a są ściśle naturą inspirowanym graficznym zapisem. Ekscytacji nie było końca, aż do granicy wytrzymałości naszych organizmów na zimno. Wieczór upieczętowaliśmy herbatą zakrapianą śliwkowo wysokoprocentowym czymś, oglądając muminki. Rano ledwo słyszałam wychodzącą Monikę na uczelnię. My oczy otworzyłyśmy kiedy widoczność promieni słonecznych była już bezdyskusyjna. czyli około 9. Spakowane już do wylotu, zatrzasnęłyśmy drzwi akademika miałyśmy do zrobienia jeszcze tylko zakupy. Najpierw coś na śniadanie... najtańsze parówki i buły... no i fińskie słodycze na eksport. Trafiłyśmy do centrum, ale jak wiadomo na piknik w plenerze ciągle za zimno. Skitrałyśmy się jak ostatnie lumpy w fińskim odpowiedniku burgerkinga, kupiłyśmy kawę dla picu i rozpoczęłyśmy "królewską ucztę" z serii aleee wiocha ;p Korzystając z zimowych wyprzedaży obławiamy się nieco na zakończenie tej jakże mroźnej podróży. 
O 15 autobus na lotnisko. Nie zdążyłyśmy spotkać się z Moniką która wracała z zajęć. A lotnisko... bardziej obskurnego jeszcze nie widziałam ! A strażnicy... niech ich... sama nie wiem czego oni szukali tym moim 19 l. plecaczku i butach ?! Lot w chmurach także... poczułam tylko jak wylądowaliśmy. Dziewczyny zapakowałam do busa, a sama wróciłam do mojej sesyjnej szarej rzeczywistości.

poniedziałek, 18 marca 2013

z utęsknieniem wiosny

Jeszcze nie ukończyłam pisania opowieści o Finlandii ale... Spacerowałam ostatnio, mimo że zimno i wiało... ale słońce i całkiem pozytywna aura były nie co bardziej nośne. Było cudnie, aktywnie i fotograficznie.
Wnętrze jednej z dawnych hal produkcyjnych na terenach postoczniowych w Gdańsku.

wtorek, 19 lutego 2013

FINLAND part II

Wracaliśmy nocnymi autobusami, ale ponieważ nie jeżdżą one całą noc a tylko do 2:30 to zdecydowanie zależało nam aby zdążyć. Wybiegliśmy z akademików i oczywiście zgubiliśmy się w labiryncie niemal identycznych do siebie budynków. Uf udało się po jakiejś godzinie z przesiadką na cauppatori byliśmy na miejscu. Rano nie śpieszyło nam się wstawać. O tej porze roku jasno się robi dopiero około godz. 9 ! Zmrok nie zapada w związku z tym później, a wręcz przeciwnie. Ciemno jest już przed 16. W Polsce o tej porze odczuwało się już przypływ dnia, a zatem była jeszcze szarówka. Korzystając z krótkiego dnia wyszłyśmy na miasto zwiedzać. Wsiadając do autobusu oczywiście pytamy czy dojedziemy do zamku. Odpowiedź była pozytywna, więc usiadłyśmy i pojechałyśmy. W którymś momencie driver coś zaczyna pokrzykiwać , a ja w oknie dostrzegam coś na kształt starej budowli. Mówię, dziewczyny wychodzimy bo to chyba tu a kierowca coś krzyczy i chyba nam mówi że tu mamy wysiąść. Wychodzimy, a driver macha palcem i łamanym angielskim NO DRINKING! Monika piła kolę … Nie ważne że właśnie byśmy pojechały nie wiadomo gdzie, przejeżdżając przystanek. Generalnie tam każdy przystanek jest na żądanie, więc jeśli w porę nie ogranie i nie wciśnie przycisku to jeeeedzie.

W Turku nie ma szalenie wiele do zobaczenia, ale koniecznie należy odwiedzić średniowieczny zamek. Podejście nasze było jak do każdej tego typu atrakcji turystycznej. I może i dobrze, bo wyszłyśmy bardzo pozytywnie zaskoczone. Weszłyśmy od tyłu (gdzie remont) bo po co od frontu. Za bilet  (studencki) wybuliłyśmy 4,5 euro.  I jak zaczęłyśmy zwiedzanie, to skończyłyśmy po 2uch godzinach. Ścieżki były przeróżne , wszystkie bardzo klimatyczne . Sale pięknie odrestaurowane tudzież zachowane. Wnętrza typowo średniowieczne. Surowe ściany, drewno a tak to bardzo skąpe wyposażenie.  Z przyjemnością przeciskało się kolejnymi to korytarzami to komatami i komnatkami. Zamek zdawał się nie mieć końca… Natomiast totalnym strzałem w dziesiątkę okazała się sala gdzie można było się przebierać w stroje, suknie oraz zbroje rodem z opowieści o królu Arturze. Nie wiem jak to jest, że stado ćwierć wiecznych bab ma z tego ubaw większy niż nie jedno kilkuletnie dziecko. Ubawione i uchachane z sesją fotograficzną nie koniecznie wysokich lotów wyszłyśmy na autobus. A w nim ten sam driver… krzyczy NO DRINKING ! W jeszcze lepszym humorze dojechałyśmy na akademiki zjeść obiad. Wieczorem… folkowa impreza taneczna. Prowadzące to dwie polki. Jedna tańcząca tańce irlandzkie, a druga śpiewająca w zespole pieśni i tańca. Przeskakaliśmy cały wieczór i pół nocy. Z tańcem nie wiele miało wspólnego, ale to nie ważne kiedy fantastyczna zabawa, jeszcze lepsza integracja i tylko żal że my tu tylko na chwilkę.  Dopiero dziś poznaliśmy się lepiej z innymi Erasmusami. Fantastyczni ludzie. Kapitalny miszmasz kulturowy.